WMS: Jeden miesiąc, jeden cel, jeden Bóg

Foto: {[description]}
Przeczytanie artykułu zajmie Ci 3 minuty

WMS: Jeden miesiąc, jeden cel, jeden Bóg

Pewnego upalnego dnia siódemka wolontariuszy wyruszyła w pełną niebezpieczeństw podróż z Krakowa na południe, aby stawić czoło jeszcze większym upałom, dzikim zwierzom i innym niewyobrażalnym zagrożeniom… Nie, nie, spokojnie! To jeszcze nie teraz. To tylko Albania. Kraj w Europie, nie na krańcu świata. Ale i tu wolontariusze się przydadzą. Pewnego upalnego przedpołudnia siódemka wolontariuszy: Gosia, Maja, dwie Kaśki, Dawid, Kuba oraz Karol wyruszają WMS-owym pojazdem w kierunku południowym, aby dotrzeć do miejsca, w którym przez miesiąc będą świadczyć o Bogu pracą fizyczną na parafii i wśród gromady okolicznych dzieci, organizując dla nich zajęcia. Już w Albanii dołącza do nich Ula i tak powstaje ich zgrabna ósemka.

{[description]}

Osiem fantastycznych osób. Osiem różnych osobowości. Osiem odmiennych wyobrażeń o miejscu. Osiem różnych oczekiwań. Osiem sposobów myślenia i punktów widzenia. Osiem metod działania. Jedno miejsce. Jeden miesiąc. Jeden cel. Jeden Bóg.

Jak cudownie jest zobaczyć, jak wszystko przychodzi prościej, gdy ludzi coś łączy pomimo ich odmienności, gdy porzuca się swoje „ja” i robi coś razem, wspólnie, ku większej chwale Pana. Gdy zwykłe radości dnia codziennego robią się niecodziennie fantastyczne, a te niecodzienne robią się… nie do opisania! Gdy jakiś rodzaj pracy, obowiązków, po ofiarowaniu go w czyjejś intencji staje się czymś zupełnie innym. I jak, mimo różnic, wolontariusze dopełniają się wzajemnie. Trudno opisać to, co ja nazwałabym „zdarzeniem Bilaj”. Zdaje się, że wróciłam stamtąd troszkę inna. Nie będę dokładnie opisywać przyszłym wolontariuszom jak wyglądał ten miesiąc, to trzeba samemu, każdy na swój sposób, poznać, zobaczyć, usłyszeć, powąchać, poczuć!  Wtedy mogliby mieć zbyt dokładne wyobrażenie o tym miejscu. A przecież, zwłaszcza jeśli chodzi o dzieciaki i burze, rzadko kiedy da się tutaj cokolwiek przewidzieć, mimo wcześniejszych przygotowań;) Na wolontariat trzeba przyjechać przede wszystkim otwartym: na innych ludzi, na uciążliwy klimat, na inny rytm dnia, na inną kulturę, na to co nieoczekiwane, a często także… na siebie i to, co kryje się w naszych własnych serduchach i naszej relacji z Panem Bogiem. Bo po to, aby przyjrzeć się takim relacjom, w skupieniu, w oderwaniu od codzienności, Bilaj jest miejscem wymarzonym, również dzięki dwóm wspaniałym księżom, na których zawsze można liczyć.

W ciągu dnia obowiązki w Bilaj były podzielone na przedpołudniowe i popołudniowe, zamiennie prace porządkowe i zajęciami z dziećmi. I tak nasze zadania były różnorodne: od zmagań z pędzlami i wapnem, pająkami i osami, kurzem i chwastami, kopaniem rowu i grabieniem trawników, po „pif-pafy”, „dyrygenty”, berki, zawody, skakanie, bieganie, rysowanie, wyklejanie, dmuchanie, gonienie, uciekanie, malowanie, wycieranie, wodą oblewanie i ogólnie inwencją i pomysłowością błyskanie. (Chociaż pomysłowość, zaangażowanie, śmiech i żarty, dobry humor i optymistyczne nastawienie, siły fizyczne i psychiczne przydawały się dwadzieścia cztery godziny na dobę). O zajęciach z dziećmi można by pisać długo. Jakie są roześmiane, towarzyskie, rozmowne (zwłaszcza, gdy wiedzą, że nic a nic nie rozumiemy z ich radosnych wywodów), jakie są różne a zarazem podobne do naszych rodzimych. Jak potrafią z zainteresowaniem wpatrywać się w niecodzienny dla nich błękit oczu wolontariusza (albo jeszcze chętniej wolontariuszki) a później zaczepnie (z tylko im wrodzonym wdziękiem) śpiewać tegoroczny albański hit o „niebieskich oczach, które oszukują”. Trzeba było być elastycznym, zdarzało się, że człowiek przygotowywał całą sjestę zabawy dla grupy dziewczynek a tu niespodzianka! Na zajęcia przychodzi tym razem całe stadko uroczych czternastolatków płci męskiej z wesołymi okrzykami „Football, Kasza! Football!!!” Tak czy siak, wolontariusze w Bilaj mają co robić od rana do wieczora. Już Padre Dawid potrafi się o to zatroszczyć.

Komunikacja nie była problemem. Przy znajomości podstawowych zwrotów, posiadaniu buzi, którą można się uśmiechać i przynajmniej dwóch kończyn do gestykulacji można całkiem nieźle się dogadać. Nie sposób pominąć możliwości dotknięcia i poznania odrobinę mieszkańców, kultury, kulinariów (och!) i zwyczajów Shqipërii. Albańczycy (przynajmmniej ci na wioskach) są zdecydowanie bardziej otwarci i towarzyscy w stosunku do obcych niż my. Po powrocie do kraju nie mogłam odnaleźć się wśród ludzi na ulicy, brakowało mi trąbienia, machania ręką i pozdrawiania „Mirëdita!”, „Përshëndete!” od każdej napotkanej osoby. U nas takie „dzień dobry” ostało się już chyba tylko na górskich szlakach…

Przyszli wolontariusze! Albanii nie ma się co bać, ale aby jak najlepiej wykorzystać ten czas trzeba być w całości TAM, zostawiając na ten miesiąc swoje codzienne sprawy TUTAJ.

Mi Bilaj wryło się głęboko w serducho i… przedramię, i myślę, że zostanie tam już do końca;)

Katarzyna Sułek, WMS Warszawa

www.wms.sds.pl

Prezentację z wyjazdu wolontariuszy do Albanii można zobaczyć tutaj.